MTiK w Szczecinie z perspektywy rodzica
Położone w Niebuszewie-Bolinku Muzeum Techniki i Komunikacji to z pewnością wizyta obowiązkowa dla każdego polskiego miłośnika zabytkowych pojazdów, zarówno tramwajowych, jak i autobusowych oraz samochodów (tylko kolejowych brak). Mimo dość niewielkiej powierzchni wystawienniczej udało się tu zgromadzić imponującą kolekcję, a prawdziwym hitem jest symulator jazdy Konstalem 105 (i to po wiernie odwzorowanych ulicach Szczecina), na bazie oryginalnej jednostki. Niestety jednak, jest to kolejna taka placówka, w której wyraźnie zapomniano o najmłodszych.
Nie ma sensu recenzowanie całej kolekcji, gdyż takich tekstów ukazało się już wiele. Rzadko jednak wspomina się o specyficznej grupie odbiorców, czyli o rodzicach z dziećmi. A przecież to idealny klient – zadowolony maluch będzie jeszcze wiele razy chciał zaciągnąć rodzica w interesujące go miejsce, a rodzic kupi bilet. Do tego możliwość zobaczenia na żywo tego, czym dziecko bawi się w zminiaturyzowanej wersji na co dzień – wydawałoby się, że przepis na sukces murowany.
Tyle, że w MTiK takiego klienta zainteresuje niewiele. Wiadomo, że dziecko chciałoby dotknąć takiego pojazdu, skoro już przy nim jest, a najlepiej jeszcze wejść do środka. Jednak co do dotykania, to jest to typowe muzeum, gdzie takowa czynność jest zabroniona, a wejść można wprawdzie do większości pojazdów transportu zbiorowego (choć też nie wszystkich), ale z pozostałych – już tylko na dwa motocykle i do żadnego samochodu. Symulator jazdy na niewiele się dziecku przyda, bo do pedałów nie sięgnie, a w tramwaju kierownicy do kręcenia przecież nie ma. Szczególnie kuriozalnie wygląda pod tym względem sala „Nauka Jazdy” prezentująca zabytkowe modele zabawkowych samochodów-jeździków. Gdy tylko zachwycony maluch próbuje któregoś choćby dotknąć, już nie mówiąc o wejściu do środka, natychmiast reaguje czujna obsługa…
O ile można jeszcze zrozumieć chęć ochrony zabytkowych modeli, to przecież wystarczyło choćby zużyć te materiały, które poszły na wykonanie kilkunastu dizajnerskich krzeseł z odpadków (na których i tak nikt nie siada), by zbudować choć kilka jeździków o najprostszej konstrukcji, naśladujących „dorosłe” egzemplarze. Jeśli jeżdżenie na nich między pojazdami głównej sali było zbyt niebezpieczne, to można było przeznaczyć dla dzieci jedną z sal bocznych, aktualnie zajętych przez wystawy czasowe sztuki współczesnej (podczas testowej wizyty gremialnie omijane przez odwiedzających). Nawiasem mówiąc, gdy „testowany” dwulatek wszedł na jedno ze wspomnianych krzeseł, będące bryłą z posklejanych ścinków papieru, to zaraz przybiegł pracownik wracając uwagę, że dziecko siadać na krzesłach może, ale wchodzić na nie już nie…
A przecież można było o takich ludziach – bo dwulatek to przecież też człowiek – pomyśleć, czego dowodzi znajdująca się w tym samym budynku zajezdni, ale na strychu prywatna kawiarnia. Ta przyjęła formę „bawialni”, czyli zamiast tradycyjnej kawiarni z wydzielonym placem zabaw jest to, na odwrót, jeden wielki plac zabaw. Nietrudno pomyśleć, gdzie maluch chciał spędzić więcej czasu i gdzie będzie chciał wrócić. Cóż, można tylko pomarzyć o sytuacji, w której przy projektowaniu dużej, stałej wystawy technicznej obowiązkowa będzie konsultacja z rodzicami. Przecież, jak już wspomniano, to może być prawdziwy zysk finansowy dla takiej placówki. Kiedyś po prostu takim rodzicem był zwykle sam kurator. Cóż, czasy się zmieniają.
PRZESIĄDŹ SIĘ NA:
„