Witamy na stronie Transinfo.pl Nie widzisz tego artykułu, bo blokujesz reklamy, korzystając z Adblocka. Oto co możesz zrobić: Wypróbuj subskrypcję TransInfo.pl (już od 15 zł za rok), która ograniczy Ci reklamy i nie zobaczysz tego komunikatu Już subskrybujesz TransInfo.pl? Zaloguj się

Żegluga autonomiczna: czy miasta nadmorskie stracą monopol na morze? [OPINIA]

infoship
26.11.2021 14:58
0 Komentarzy

Na razie autonomiczne statki dopiero raczkują, a IMO z opóźnieniem przygotowuje odpowiednie przepisy. Nie ulega jednak wątpliwości, że żegluga autonomiczna będzie się rozwijać i być może za 10-15 lat zrewolucjonizuje branżę morską. Rodzą się wobec tego pytania, co z zawodem marynarza, ale warto też postawić inne: czy nastąpi oddzielenie się nawigacji morskiej od miast nadmorskich, czy autonomiczne statki będą zarządzane, nadzorowane i sterowane zdalnie również z Wiednia, Warszawy, Wrocławia czy Bratysławy, a niekoniecznie z metropolii leżących nad brzegiem morskim?

Przyszłościowy trend czy tylko chwilowa moda? Tego na razie nie wiemy. W niedawnej przeszłości zachwycaliśmy się gazem łupkowym, który miał być remedium na wszelkie kłopoty. Dziś mało kto już o tym pamięta, a ta branża okazała się być ślepą uliczką, podobnie jak segwaye w transporcie indywidualnym lub modne swego czasu pagery.

Niewykluczone, że to samo czeka żeglugę autonomiczną, która dziś jest na topie, ale wiąże się z nią wiele pytań i wątpliwości. Wszystko jest dobrze, dopóki jest dobrze – ale w razie awarii, nieprzewidzianej sytuacji lub innego kryzysu warto jest mieć żywego człowieka na pokładzie, który to wszystko naprawi i ogarnie. Spróbujmy jednak zastanowić się, jak zmieni się żegluga morska, jeżeli rzeczywiście żegluga autonomiczna i zdalna się upowszechni. Czy zawód marynarza-nawigatora straci rację bytu, zastąpiony przez algorytmy i sterowanie z lądowych kapsuł?

„Po co w takim razie studiujemy nawigację, skoro gdy już skończymy studia, nie będzie dla nas pracy?” – zapytał jeden ze studentów morskiej uczelni podczas prezentacji na temat przyszłości żeglugi autonomicznej. Odpowiedź była dla studentów uspokajająca – nawigatorzy będą potrzebni, natomiast zmieni się charakter pracy, w dużej mierze na plus dla przyszłych absolwentów. Część statków będzie sterowana z lądu, nawigatorzy będą pracować na symulatorach. Zamiast kilkumiesięcznej rozłąki z rodziną – praca zmianowa, trochę jak na wieży kontroli lotów na lotnisku. Z jednej strony duże ułatwienie, z drugiej – trochę odczarowanie zawodu marynarza, oddzielenie go od jego istoty, od pracy na morzu. Ten kontakt z morzem stanie się w dużo większym stopniu wirtualny, co ma swoje plusy, ale nie wszystkim się spodoba.

Zamiast zaokrętować się na statku, idziemy zatem na nockę do centrum sterowania ruchem w Gdyni lub Szczecinie, potem stery przejmuje nasz zmiennik, a my po pracy wsiadamy w SKM-kę i jedziemy do domu, do żony i dzieci. Ale zaraz zaraz… Czy naprawdę te centra zdalnej nawigacji będą właśnie w Trójmieście, Szczecinie lub innych miastach nadmorskich? Skoro nawigacja będzie zdalna, dlaczego nie powstaną w Poznaniu, Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu? A może w Rzeszowie, który ambitnie przedstawia się jako „miasto innowacji” lub w Bratysławie, Pradze albo Wiedniu, gdzie również z pewnych względów miałoby to rację bytu?

Nie byłoby w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę stan zglobalizowania branży morskiej. Dziś nikogo nie dziwi, że polski marynarz pływa na holenderskim statku pod panamską banderą. Zdalna żegluga do tego umiędzynarodowienia doda jedynie to, że o swój kawałek tortu będą mogły realnie powalczyć również ważne miasta śródlądowe, takie jak wspomniany już Wiedeń albo Warszawa. A także globalni śródlądowi dyktatorzy, którzy w ten sposób będą podbudowywać swoje ego i sztucznie dotować rozwój tej branży w swoich stolicach.

Z czysto merytorycznego punktu widzenia nie będzie bowiem żadnego powodu, by dowodzenie statkiem morskim odbywało się z miasta nadmorskiego. Zresztą, to już się dzieje – zauważmy, że siedzibą Ministerstwa Gospodarki Morskiej była śródlądowa Warszawa, a nie nadmorski Gdańsk. Własną banderę morską ma Słowacja, która ma lepiej napisaną ustawę o żegludze morskiej, niż nasza. Marynarze i tak, niejako z definicji są nastawieni na rozłąkę i czasową zmianę miejsca zamieszkania. Globalne korporacje mogą więc założyć, że skoro nawigatorzy decydują się na kilkomiesięczny rejs na morzu z dala od rodziny, tym bardziej nie będą mieli nic przeciwko wyjazdowi do centrum zarządzania statkiem gdzieś w Austrii, Bawarii lub Szwajcarii, o ile tylko z jakichś względów będzie się opłacać umieszczenie tam centrów nawigacji morskiej.

W tym temacie jest jak na razie dużo więcej pytań, niż odpowiedzi. Na pewno miasta nadmorskie zachowają swoją dominującą rolę na morzu dzięki sile tradycji, uczelni morskich, już istniejącego środowiska osób związanych tam z branżą morską, którego w takim Krakowie czy Kielcach zwyczajnie nie ma i nie będzie. Z drugiej strony autonomizacja i zdalne sterowanie żeglugą to ogromna szansa dla ambitnych państw śródlądowych, które już dziś są obecne na morzu i chcą tę obecność rozwijać – takich jak wspomniana już Słowacja, Czechy, Austria, Szwajcaria. Ale też dla państw autorytarnych. Dyktatorzy z państw takich jak Białoruś, Kazachstan czy Azerbejdżan lubią tego typu projekty, a rozwój śródlądowych centrów nawigacji morskiej mogą traktować w podobnych ambicjonalnych kategoriach, jak program kosmiczny czy igrzyska olimpijskie. Czekają nas ciekawe czasy i sporo pytań, na które nie zawsze jest dobra i jednoznaczna odpowiedź.

Jakub Łoginow

Komentarze